Każdy kto obraca się w świecie gier komputerowych (a obracają się chyba wszyscy, może poza moją żoną) przynajmniej raz w życiu usłyszał słowo „Zelda”. Czasem było ono wypowiedziane konfidencjonalnym szeptem, innym razem wykrzyczane w niemalże miłosnym uniesieniu. Z biegiem lat i z biegiem dni w moim umyśle utrwaliły się dwie rzeczy: Po pierwsze – że termin ten ma niewiele, bądź zgoła nic wspólnego z niejaką Madame Zeldą, która w cokolwiek dziurawym namiocie, stojącym między Toi-Toiem a budką z fantazyjnie wysmażonymi ziemniakami w parku rozrywki „Adrenalina podkarpacia”, mocno zblazowanym tonem przepowiadała przyszłość za piątala; po drugie – że wiąże się to wszystko z japońskimi grubaskami, wywijającymi mieczami w zaskakująco niskiej rozdzielczości.

Ku mej wielkiej radości nie tak dawno temu ujrzałem na francuskim portalu morphosowym informację, że niestrudzony ‘BeWorld’ przygotował kilka szybkich portów gier na mój ulubiony system operacyjny. Kliknąłem w link, a moim zdumionym oczom ukazał się (wśród innych, które akurat niewiele mi mówiły) tytuł: „The Legend of Zelda – Navi’s Quest”. Wiedziałem już, że chcę w to zagrać.

Tutaj musimy wyjaśnić sobie jedną rzecz: Gra naturalnie nie pochodzi z oficjalnej, pobłogosławionej przez Nintendo serii, niemniej zachowuje podstawowe elementy: postać protagonisty (nazwijmy go roboczo Link), świat Hyrule, Trójmoc, wróżki (w tym tytułową Navi, która pomaga nam przez całą grę) itp.

O co cho…?

Główny bohater, Link, po licznych przygodach z poprzednich części udaje się na zasłużone wakacje. Pech chce, że pojazd, którym się porusza (zwany łódką żaglową) ulega unicestwieniu na wybrzeżu nieznanej wyspy przy niejakim współudziale tajemniczego potwora rodem z bestiariusza Lovecrafta. Do Linka, leżącego bez ducha na brzegu zbliża się maleńka wróżka, przedstawiająca się jako Navi. Przywraca mu trzy bazowe serduszka, udziela podstawowych rad i od tego momentu nie odstąpi nas na krok. Może i dobrze, bo nie musimy zaglądać do instrukcji – podpowie nam bowiem nawet pod jakim klawiszem co mamy.

Jak to wyglą…?

Cóż, nie będę może odkrywczy jeśli powiem, że szału nie ma. Jest przyzwoicie, cokolwiek cukierkowo, a główny bohater ma – jak się zdaje – otyłość typu brzusznego. Rozdzielczość jest niska, animacja – choć płynna – nie powala. Część postaci sprawia wrażenie „pożyczonych” z jakiejś innej gry (moim faworytem jest gość, który rozmawia z nami leżąc na podłodze i sprawiając wrażenie że trzyma się za brzuch). Muzyka i efekty może nie rażą, ale są mocno „szesnastobitowe”, a niektóre motywy potrafią po dłuższej chwili uprzykrzyć nam byt.

Czym to ugry…?

Hmm… Normalnie. Ruszamy się po planszy, monstrów unikamy albo z nimi walczymy, a dla enpeców wykonujemy różne (bardziej lub mniej trywialne) zadania. Tu pewna uwaga – świat gry jest podzielony na ekrany/komnaty. Jeśli na danym terenie występują adwersarze (a są tu – trzeba przyznać – bardzo różnorodni) to po opuszczeniu ekranu i ponownym do niego wejściu (choćby za krótką chwilkę) pojawią się w pełni sił witalnych, nawet jeśli przed chwilą wybiliśmy ich do nogi. Ta reguła nie dotyczy jedynie potworów – nazwijmy je – akcydentalnych (pojawiających się raz, przy np. przełączeniu jakiejś wajchy) oraz tzw. bossów. Ale o nich potem. My bowiem póki co rozglądamy się dopiero po plaży, bez broni i ekwipunku i nie jesteśmy w stanie zawalczyć nawet z głupim krabem. Co zatem zrobić, skoro w pobliżu nie ma nawet przysłowiowego złamanego blastera? Ano, poszukać go – rzecz jasna. Podczas poszukiwań z pewnością zauważymy dziwne elementy scenografii – a to jakieś podejrzanie wyglądające kamienie, a to krzaki, czy kołki które tarasują nam drogę. Co to takiego? Ano, prostackie aczkolwiek skuteczne elementy zabezpieczające całkowitą liniowość naszej rozgrywki. Nie masz siły podnieść kamienia, albo odpowiedniego młota, żeby wbić kołek blokujący przejście? To idź gdzie indziej, póki się odpowiednio nie doposażysz.

Skoro już o epickim wyposażeniu mowa – można je zdobyć na kilka sposobów – albo kupić w sklepie (za muszle, bądź rupie – oficjalną walutę w Indiach oraz w naszej grze), albo otrzymać od wróżek, albo znaleźć w świątyniach. A świątynie… One zdecydowanie zasługują na własny akapit.

Co to za świą…?

Mieszkańcy wyspy są najwyraźniej religijni, gdyż znajduje się na niej całe mnóstwo świątyń. Zamiast jednak nabożnych nabożeństw, czekają nas w nich jeno bezecne bezeceństwa, gdyż zaroiło się w owych przybytkach od plugawego plugastwa, które tylko czeka, żeby zacząć uszczuplać nasze siły życiowe. W każdej z nich znajdziemy też dwóch bossów – mniejszego i większego. Pokonanie ich z reguły jest proste, często wymaga jednak zastosowania konkretnej broni. Ale zanim do nich dotrzemy trzeba będzie solidnie się nabiegać po świątyni, szukając wszystkich kluczy, przełączników i wajch oraz unikając pułapek, tudzież ordynarnych dziur, w które też niestety można (i uwaga – czasem nawet trzeba!) wpaść. Na szczęście pomniejsze potwory, które będziemy szlachtować wyrzucą nam (o ile mamy portfel) od czasu do czasu trochę rupii, które – jak już wspomniałem – są podstawą miejscowej ekonomii.

Kup pan ceg…

Wspomnieliśmy o ekonomii – niestety, podczas gry szybko okaże się że systemowi walutowemu wyspy wróżek brakuje cokolwiek ujednolicenia. Niby mamy rupie, ale część towarów kupimy tylko za muszle. Niby mamy muszle, ale część towarów dostępna jest jedynie w prymitywnej gospodarce barterowej, czyli towar za towar. A znalezienie towarów w ilości, jakiej wymaga handlarz wymagać będzie od nas często heroicznych wypraw na drugi koniec wyspy. Jeśli więc nie mamy dobrej pamięci, to warto sobie zanotować na boku kto ile czego potrzebuje – zwłaszcza póki nie odkryjemy szybszego sposobu transportu po wyspie.

To grać, czy…

Jeśli jesteście fanami serii to raczej nie ma pytania. Natomiast jeśli nie jesteście, to mimo wszystko polecam zagrać – rozgrywka jest całkiem sympatyczna i gra daje satysfakcję, nawet mimo że zagadki w świątyniach potrafią czasem dać w kość. Proponuję zrobić tak jak ja – dać grze szansę, a wierzę że się nie zawiedziecie.

’recedent’ – Amiga NG (6) 1/2019

—> do spisu artykułów

Dodaj komentarz