No dobra, kupiliście sobie potwora – dwuprocesorowego G5 kręconego na prawie 3 GHz – i pewnie jesteście z siebie zadowoleni? No to muszę Wam coś powiedzieć – sprzęcik przecieka. Nie ma „być może”, ani „prawdopodobnie” – Wasz Maciek popuszcza i trzeba coś z tym zrobić. Ba, trzeba zrobić szybko, choć – skoro jeszcze działa – to dobry znak. A jak się do tego zabrać? Już tłumaczę. Ale najpierw trochę wspominków.

(wspominki następują)

Kiedyś, gdy byłem jeszcze młody, piękny i trochę mniej zarośnięty, nabyłem w mieście stołecznym Warszawie (za równowartość współczesnego taniego smartfona z Państwa Środka) najszybszego obsługiwanego przez system MorphOS Power Maca G5. Kiedy tylko znajomy z Warszawy – który przejechał z nim ponad 300 kilometrów, ale na szczęście nie specjalnie do mnie – wtaszczył go do mnie do domu (no dobra, razem wnosiliśmy) podłączyłem go do napięcia i w tymże napięciu wcisnąłem przycisk „Power”. Komputer odpalił – oczywiście system OS X – i trochę pochodził. Pierwsze na co zwróciłem uwagę to fakt, że wentylatory wpadają w furię nawet przy tak trywialnych czynnościach jak otwieranie okien. Co prawda zaraz się uspokajały, ale niesmak pozostał. Druga kwestia to dziwny zapach, przypominający rozgrzaną maszynerię. Co prawda „maszyneria” była i to pewnie rozgrzana, ale Power Mac to nie parowóz. Po zainstalowaniu MorphOS-a, kiedy zobaczyłem że raportowane temperatury startują od 80 stopni Celsjusza, a przy obciążeniu dochodzą do setki – stwierdziłem, że sprawę koniecznie trzeba zbadać.

Pierwszym krokiem były oględziny kart procesorowych. Ponieważ nie miałem ani pojęcia, ani środków by dokonać demontażu układu chłodzenia (który dość skuteczne karty CPU zasłania), a endoskop akurat pożyczyłem sąsiadowi (do dziś nie oddał, łobuz! No dobra, żartowałem – nie mam endoskopu) posłużyłem się zdjęciem robionym „na ślepo” i przygodnym selfie stickiem. Wynik widoczny na zdjęciu. Jak widać – ognisk wycieku nie stwierdzono. Uspokojony poszedłem spać i zaniechałem pisania tego artykułu. Koniec.

Nie nie, na szczęście dla siebie – nie odpuściłem. Znalazłem „w internetach” instrukcję demontażu, wyposażyłem się w odpowiednie narzędzia (na początek potrzebny jest bardzo długi klucz sześciokątny typu T, o średnicy 2,5 mm – może być też Torx T10) i rzuciłem się w wir walki. Walki straszliwej, bezwzględnej i okrutnej. Można by rzec – walki, która miała położyć kres wszelkim innym. Zatem – jeśli przy podobnej robocie wentylator wkręci Wam krawat, gorący glikol poparzy twarz, a wędrujący prąd elektryczny dziwnym trafem zwęgli przyrodzenie – nie będzie to moją winą, a na rozprawie w sądzie wykręcę się niepoczytalnością. Czujcie się ostrzeżeni!

Po demontażu osłony modułu procesorów (pisałem o tym w ostatnim numerze, więc tylko skrótowo – blaszkę zdejmujemy przesuwając ją w kierunku przedniego panelu obudowy, po uprzednim wyciągnięciu bolca zabezpieczającego – chyba że go nie było) widzimy nasz układ chłodzenia w całej okazałości:

Jak widać, jest to Liquid Cooling System (będziemy go odtąd pieszczotliwie nazywać LCS) produkcji firmy Delphi (wersja pierwsza, z jedną pompą). Są one owiane złą sławą, ponoć dlatego że co poniektóre Power Maki z tymi układami lubiły „złapać ogień” po tym jak płyn z nieszczelnego układu zalał zasilacz – który jak na złość znajduje się na spodzie obudowy. Apple przestraszyło się nie na żarty i w niektórych salonach można było wymienić wadliwe komputery jeszcze długo po gwarancji w ramach „security issues”. Według innych źródeł jednak – źle zaprojektowane układy były od Panasonica, a Delphi są tymi „niezawodnymi”. Tak czy siak – wracamy do roboty. Jest Delphi, tego nie zmienimy. Ale możemy go serwisować. Demontujemy więc przednie wentylatory i ramkę, bo będą nam tylko przeszkadzać, a potem – luzujemy (nie wyciągamy!) przy pomocy wcześniej wspomnianego klucza osiem śrub zabezpieczających moduł procesorów. Zaznaczyłem je strzałkami (zdjęcie powyżej).

Niniejszym zaaplikowaliśmy trochę luzu na tuleje, które przytrzymywały moduł CPU w miejscu, będzie można go wyciągnąć. Chwytamy za podstawę, albo za „mostek” u góry i w miarę równomiernie ciągnąc, delikatnie wyciągamy dziada z obudowy. Wypada uważać, żeby nie pogiąć aluminiowych żeberek chłodnicy. Co więcej – jeśli nie zrobiliśmy tego wcześniej – to teraz jest ostatni moment na odłączenie kabelka zasilającego/regulującego pracę pompy.

Nadejszła chwila prawdy – zaglądamy pod spód naszych bloków wodnych. Oczom naszym zdumionym ukazuje się – niestety – niebieskawy, kłaczkowaty osad z płynu chłodniczego. Coś tu wykrystalizowało, a skoro wykrystalizowało – znaczy że wydostało się spod uszczelki. O-ring do wymiany. Czeka nas zatem rozbiórka układu.

Zaczynamy w tym miejscu – trzeba zdjąć płytki z procesorami z bloków wodnych, a do tego najpierw musimy uwolnić ich radiatory. Odkręcamy dwie śrubki zaznaczone na zdjęciu i delikatnie zdejmujemy element zabezpieczający, odczepiając go od radiatorków.

Element zdjęty – teraz pora na odkręcenie samych płytek. Odbędzie się to podobnie jak przy wymianie procesora, którą opisywaliśmy w poprzednim numerze – na każdym module procesora wykręcamy sześć śrubek przy krawędzi plus cztery większe, przytwierdzające rdzeń procesora do bloku wodnego.

OK, płytka procesora zdjęta. Pora ocenić skalę zniszczeń…

Zaglądamy na jeden blok wodny, potem drugi – no, tragedii może nie ma (choć wymienić oczywiście trzeba). Poza tym – kto wie co siedzi w rurkach?

Ponieważ założyłem sobie, że i tak je wymienię na nowe (przezroczyste), nie żal mi było przeciąć rurki w połowie (co wydatnie ułatwiło jej demontaż – wystarczył brzeszczot do metalu). Jednak tego, co znalazłem w środku zupełnie się nie spodziewałem…

W miejscu, gdzie gorący płyn dostaje się do chłodnicy cała średnica rurki była zapchana jakimś białym paskudztwem. Nic dziwnego, że komputer wchodził na wysokie obroty przy byle pierdółce – praktycznie był chłodzony tylko powietrzem (nie wierzę, że płyn w ogóle krążył w układzie)!
Jeśli chcecie oszczędzić rurki, musicie zdjąć oryginalne, metalowe zaciski – w tym celu trzeba będzie chwycić obcęgami ich wystające końcówki (zaznaczone na zdjęciu) i ścisnąć, zbliżając je do siebie. W ten sposób poluzujemy zacisk i będziemy go mogli przesunąć. Dobrze też zapamiętać sobie jak szły poszczególne odcinki – chyba najwygodniej zrobić sobie zdjęcie. Generalnie zasada jest taka – schłodzony płyn wędruje najpierw na jeden blok wodny, potem na drugi, za nim znajduje się pompa (żebyśmy się nie pomylili – jej rurka wyjściowa zaznaczona jest strzałką). Stąd gorący płyn wpływa do chłodnicy.

Po zdemontowaniu bloków wodnych i opróżnieniu układu ze starego płynu (warto go zebrać do jakiegoś pojemnika, który nie będzie już miał kontaktu z żywnością).

Można też zdemontować pompkę i ją otworzyć, ale w moim przypadku nic ciekawego wewnątrz nie znalazłem.

Bloki wodne rozczłonkowane, pora wszystko przeczyścić i wymienić o-ringi (te białe, okrągłe uszczelki dookoła miedzianych „grzebieni”). Na szczęście nie musimy pamiętać jak zamontować bloki z powrotem „do kupy”, mają wycięcia i wypustki w odpowiednim miejscu – pasują do siebie tylko w jeden sposób.

Same uszczelki można kupić albo wysyłkowo, albo w jakimś lokalnym sklepie z łożyskami. W moim przypadku najbardziej pasowały te o wymiarach: 31,47 mm ID (średnicy wewnętrznej) i 1,78 mm grubości. Im lepsze tworzywo tym lepiej (raczej nie zwykła guma – ponoć vitonowe są dobre). Ale my tu o montażu, a tu przecież trzeba całość czymś przeluftować. Za radą „internetów” zdecydowałem się na przepłukanie układu wodą destylowaną (taką jak do żelazek, czy akumulatorów) z dodatkiem octu (pół na pół), a potem przemycie całości dokładnie samą destylatką. Żeby uzyskać większe ciśnienie w chłodnicy, podłączyłem się kawałkiem rurki do strzykawki 100 ml (dostępna w każdej dobrej aptece). Oporny osad na elementach przewodzących potraktowałem najpierw octem, a potem „odkamieniaczem” – jeśli macie jakąś szczelinówkę to można nią delikatnie przeczyścić odstępy między „żeberkami” miedzianych grzebyczków znajdujących się w bloku wodnym. Naturalnie na koniec zawsze woda destylowana i porządne płukanko.

Skoro już wszystko wypucowane, pora skompletować pozostałe konieczne elementy. Jeśli nie oszczędziliście rurek i zacisków, to będzie potrzebny kawał rury. Ja zamówiłem w oryginalnym rozmiarze 3/8 (wewnętrzny) na 1/2 cala (zewnętrzny) w jakimś sklepie online – chyba w angela.pl. Dla ułatwienia przeliczę Wam „na nasze” – to wychodzi mniej więcej 12,7/9,5 mm. Ponieważ zdecydowałem się zostawić aluminiowe fragmenty rurek z oryginału (choć potem trochę żałowałem) to potrzebowałem aż 16 nowych zacisków. Niestety, pierwotnie niedoszacowałem ich ilości i musiałem domówić więcej – zdecydowanie polecam plastiki, a nie klasyczne metalowe opaski „ślimakowe” dostępne w każdym wod-kanie za rogiem – plastiki o wiele dokładniej obejmują całą średnicę wężyka:

W ostateczności można się posłużyć nawet popularnymi „trytytkami”, choć nie da się ich ściągnąć bez zniszczenia. O ile zrobicie jak ja i zostawicie aluminium, to nie będzie potrzebne więcej węża niż pół metra. Jeśli pozbędziecie się metalowych rurek, to do wężyka (którego zużyjecie trochę więcej) polecałbym jeszcze dołożyć zewnętrzną sprężynę zapobiegającą załamaniom rurki. Po przestudiowaniu opisu oryginalnego płynu chłodzącego doszedłem do wniosku, że składa się głównie z wody i tajemniczego składnika 'ethane-1,2-diol’ – nie martwcie się, to zwykły glikol etylenowy. Ponieważ nie lubię przepłacać, zakupiłem zwykły płyn do chłodnic samochodowych i rozcieńczyłem go pół na pół wodą destylowaną. Teraz byłem już przygotowany na kolejny krok…

Którym jest poskładanie całości do przysłowiowej kupy i wymyślenie jak porządnie napełnić i odpowietrzyć układ. A może nawet odwrotnie – warto najpierw pomyśleć, a potem składać 🙂 W naszym przypadku wewnętrzny rezerwuar z zapasem płynu raczej nie wchodzi w grę (nie ma na niego miejsca), natomiast ciekawym rozwiązaniem (na które – z braku miejsca żeby się „wpiąć” – się nie zdecydowałem) jest wstawienie gdzieś w tych wszystkich rurkach trójnika z podłączonym krótkim fragmentem wężyka zakończonego korkiem. Umożliwi on dość sprawne odpowietrzenie układu i późniejsze uzupełnienie ewentualnego ubytku czynnika chłodzącego. Jak jednak wspomniałem – ja uczyniłem inaczej. Poskręcałem wszystko, następnie popodpinałem rurki i zaciski:

Jak widać, serwisowy zawór Schradera w prawym górnym rogu obrazka został zdemontowany, aby ułatwić napełnianie całości. Uwaga, jeśli będziecie go chcieli odkręcać to uważajcie za co łapiecie kluczem – tej sześciokątnej rurki przy samej chłodnicy się nie odkręca! Jeśli za nią złapiecie i zaczniecie szarpać, to urwiecie cały zawór.

Pora napełnić układ. O ile pamięć mnie nie zawodzi to wykorzystałem do tego celu dodatkową rurkę i strzykawkę 100 ml. Wart wypróbowania wydaje się też sposób z wypełnieniem całości przy pomocy zdjętych bloków wodnych. Tak czy siak – czeka nas odpowietrzanie, gdyż bąbelki życiodajnego gazu (życiodajnego oczywiście dla nas, dla pompy – wręcz zabójczego) z pewnością jeszcze gdzieś się w układzie zawieruszyły. W moim przypadku wykorzystałem podłączoną do zaworu serwisowego dość długą rurkę wypełnioną chłodziwem, a do drugiego końca podłączyłem strzykawkę, żeby dodatkowo regulować ciśnienie w przewodzie.

Załóżmy, że udało się uzupełnić układ i nie widać żadnych przecieków. Warto teraz (jeszcze przed założeniem całości do komputera) odpalić pompę i pozbyć się resztek powietrza (zdziwicie się ile jeszcze go tam jest!). Naszą „końcówkę serwisową” ustawiamy tak, żeby znajdowała się w miarę możliwości w najwyższym punkcie całego układu, a sami zajmujemy się wtyczką. Podłączamy ją oczywiście do wolnego zasilacza ATX, którym każdy w swoim domu dysponuje (przydadzą się „krokodylki”, kawałek przewodu, taśma izolacyjna i spinacz do papieru). Złącze pompy jest sześciopinowe, ale dwa piny są wycięte. To nam ułatwi sprawę. Piny ponumerujemy sobie następująco: 1 – pusty – 2 – pusty – 3 – 4. Do „jedynki” podłączamy masę, dwójkę (odpowiedzialną za regulację obrotów) lepiej zaizolować, zaś „trójkę” i „czwórkę” podpinamy pod +12V. Dla ułatwienia dodam, że wychodzące z zasilacza ATX przewody czarne to masa, zaś +12V przenosi kabelek o kolorze żółtym. Piny w złączu łacno złapiecie „zworkami z kabelkami”, które łatwo wydłubać ze starej płyty od PC, a drugi koniec można złapać „krokodylkiem” na przykład z wtyczki typu Molex. Kiedy już wszystko podpajęczymy, wypada jeszcze włączyć zasilacz do prądu i zmusić go do działania zwarciem pinów 4 i 5 na wtyczce (zasilanych przez zielony i czarny kabelek). Do tego celu posłuży nam właśnie umiejętnie wygięty spinacz do papieru, z zaizolowanym uchwytem. Jeśli się nie pomyliłem w opisie, a Wy wszystko dobrze podłączyliście, to już po chwili pompa zacznie radośnie bulgotać…

No właśnie. Bulgotać. Gdyby w układzie nie było powietrza to jej praca powinna być o wiele bardziej bezgłośna. Ponieważ płyn krąży po układzie razem z pęcherzykami powietrza, powinno się ono zacząć zbierać w najwyższym punkcie układu, którym (mam nadzieję) jest nasza rurka serwisowa. Teraz wystarczy już tylko czekać…
Z początku bąbelków będzie sporo – i to całkiem niemałych. Z czasem jednak zrobią się coraz mniejsze. Na pewno nie spieszyłbym się z montażem, jeśli tylko możemy zostawić układ na kilka godzin. Ja pracowałem nad nim kilka dni, aż stwierdziłem że te malutkie bąbelki chyba się tam po prostu robią od pracy pompy (czyli zwaliłem winę na zjawisko kawitacji) i dałem za wygraną.
Kiedy Wy też się poddacie, pozostanie jeszcze zatkać układ, przyjrzeć się mu jeszcze raz krytycznym okiem czy nic nie podcieka i założyć kolejno: nową pastę termoprzewodzącą na rdzenie procesorów, przytwierdzić karty procesorowe do bloków wodnych (z wyczuciem, nie używajcie mocy!) a blaszkę zabezpieczającą na radiatorki modułów CPU, a następnie – upewniając się kilkukrotnie że idzie równo – załadować cały moduł chłodzenia z procesorami z powrotem do obudowy. Kiedy wszystko będzie dobrze ułożone możemy delikatnie „wcisnąć” dziada na miejsce i przytwierdzić śrubkami, które odkręcaliśmy w pierwszym kroku. Uwaga – jeśli blok chłodzenia nie włazi na miejsce, tylko marudzi – można (delikatnie!) ścisnąć tuleje, w których siedzą śrubki mocujące, kombinerkami. Nie zapomnijcie po wszystkim podłączyć zasilania pompy do dedykowanego kabelka!

Gotowe! Możecie sobie pogratulować, a potem włączyć komputer. Możliwe, że nawet się uruchomi i – o dziwo – będzie działał. Można spróbować puścić kalibrację termiczną z płyty ASD w wersji 2.5.8 (tu po raz kolejny odsyłam Was do poprzedniego artykułu). W moim przypadku komputer stwierdził, że kalibracja nie jest konieczna (ale dopiero drugiego dnia, pierwszego powiedział, że odczyt temperatury na CPU1 jest poza skalą i radził mi o wymienić). Jeśli jednak pomyliliście się w kolejności mocując procesory z powrotem (nie wspomniałem o tym wcześniej? No patrz…) to wiatraki będą wyły jak szalone, a układ chłodzenia trzeba będzie kalibrować. Cóż jednak znaczą te drobne niedogodności, gdy siedzimy wygodnie przed naszym szumiącym z cicha Power Makiem G5, a w naszej dłoni słońce igra na powierzchni fantazyjnie kolorowego, niebieskiego drinka w którym powoli rozpuszczają się dwie kostki lodu… Zaraz zaraz – nie pomyliliście niebieskiego Curaçao z leżącym obok płynem do chłodnic? Szybko, który to był numer na karetkę, 997? 998? Aaargh!

’recedent’ – Amiga NG (6) 1/2019

—> do spisu artykułów

Dodaj komentarz